poniedziałek, 1 października 2012

Przegrywam walkę, kiedy się poddaję

Dokładnie rok temu wzięłam udział w moim pierwszym biegu ulicznym. Był to start na 7 km w ramach Silesia Półmaraton 2 października 2011 roku. Biegacze startujący wtedy na 21,097 km byli dla mnie niczym półbogowie, a marzenie, aby dołączyć w ich szeregi było czymś bardzo odległym i nigdy nie spełnionym.

Cieszyłam się ogromnie, że pobiegnę na 7 km, bo dystans ten i tak wydawał mi się wyczynem w kontekście moich niesystematycznych treningów. Było to wielkie święto i cieszyłam się jak dziecko, jednak gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że za rok przebiegnę maraton, to bym popukała się w czoło - hehehehe. Jasne.

Po tym starcie, pobiegłam jeszcze raz na 7 km w Perle Paprocan, po czym jak zwykle przestałam systematycznie biegać. Zaczęła się jesień, a treningi zaczęłam uzależniać od pogody, od chcemisię-niechcemisię i tak 2,5 miesiąca spełzło na jakiś marnych próbach przywrócenia niedawnej "świetności". Nic z tego.

Aż w końcu zrobiła się połowa stycznia, a ja jakos w międzyczasie i przez przypadek dowiedziałam się, że mam chorą tarczycę. Czułam sie zresztą przez długi czas bardzo niespecjalnie - mało energii, apatia, senność i ogólna beznadzieja. Wpisałam sobie w necie z głupia frant hasło "półmaraton plan trenignowy" i wyskoczył mi plan opracowany przez Wojtka Staszewskiego na stronie polskabiega.pl Zobaczyłam, że plan przygotowany jest na 3 miesiące z możliwością przedłużenia.

Obliczyłam szybko, że spokojnie starczy mi czasu, żeby przygotować się do półmaratonu w ramach Silesia Marathon 3 maja. Nie pamiętam już, czy to rzeczywiście działo się w niedzielę, ale wiem, że następnego dnia, zaraz po przyjściu z pracy, założyłam buty, ubrałam się ciepło i wyszłam potruchtać na pierwszy trening w ramach realizacji swojegoodwiecznegomarzenia.

Okres tych 4 miesięcy wspominam jako jeden z najlepszych w swoim życiu. Pierwszy raz udawało mi się realizować plan przez dłuższy czas. I nie chodzi tu stricte o plan biegowy. O JAKIKOLWIEK plan. Bieganie stało się czymś tylko i wyłącznie moim, nie zależącym w żadnym stopniu od nikogo, ani od niczego, zajęciem. Dawało mi to niezwykłą siłę i poczucie mega zadowolenia. To było to. Do 3 maja liczyły się tylko dwie kwestie: praca i bieganie. Reszta nie miała znaczenia. A już na pewna nie ta cholerna tarczyca.

Nie zrealizowałam 100% tego planu. Powypadały mi treningi. Raz, bo zachorowałam, a drugi raz chyba z lenistwa :) Ale ogólnie widziałam postępy i to mnie nakręcało. Każdy trening rejestrowałam na Endomondo, i zawsze pisałam krótką notkę, aby te wszystkie biegi nie zlały się w całość, żebym z perspektywy czasu mimo wszystko każde wyjście pozostało wyjątkowe.

Jednym z najbardziej wyjątkowych treningów był ten, na którym po raz pierwszy zrobiłam przez przypadek ponad 15 km, podczas gdy w planie ten dystans nie był jeszcze osiągalny. To było długie wybieganie, na które wyszłam szybko z domu, zapominając wszystkiego: telefonu, rękawiczek, zegarka etc. Bywają i takie dni. Pojechałam więc do rodziców. Mama dałą mi rękawiczki i zegarek, a tata nadajnik gps, który odbierał tylko sygnał i zapisywał trasę, ale nie pokazywał kilometrów. I pobiegłam do WPKiW (Park Śląski). Pogoda była świetna, energii nie brakowało, a ja zabiegłam tak daleko w Parku, że juz dawno zaczęłam zbliżać się do zakresu czasowego przewidzianego na ten trening.

Byłam koło planetarium, gdy skończył się czas, ale stwierdziłam, że zanim wrócę do centrum Chorzowa na nogach, to minie cała niedziela, zatem nie przerwałam biegu. Wróciłam do rodziców ledwo żywa, ale gdy tata zgrał trasę i sie okazało, że na liczniku wybiło ponad 15 km to nie mogłam w to uwierzyć. A WIĘC JEDNAK SIĘ DA!!! To był przełom nie tyle fizyczny, ale przede wszystkim psychiczny. Weszłam w etap biegania długodystansowego.

Oprócz długich wybiegań realizowałam zróżnicowane treningi typu: BNP - bieg z narastającą prędkością, czyli 20 min wolno, 20 min szybko i 5 min bardzo szybko, interwały, podbiegi. Zróżnicowanie planu nie pozwalało mi sie nudzić, układ treningów zmieniał się co miesiąc i dużą frajdę sprawiało mi sprawdzanie w mojej tabelce, którą sobie przygotowałam na podstawie planu, jaki trening dziś wypada.

W międzyczasie zaczęłam czytać blogi biegowe. Natknęłam sie na parę bardzo ciekawych artykułów dot. pierwszego maratonu. Zosia - z bloga "Kobiety Biegają" - opublikowała relację ze swojego maratonu w Barcelonie. To była piękna relacja, a jako, że mam naturę bardzo podatną na tego typu wpływy, pomyślałam sobie, że rewelacyjnie byłoby wziąć udział w biegu za granicą. A już w ogóle w maratonie. Zaczęłam szperać po necie i okazało się, że na jeden z biegów, nie pamiętam już na który, czy na Berlin, czy na inny, zapisy skończyły się prawie rok przed startem. W tym samym czasie rozpoczęła się akcja promocyjna Maraton Warszawski. Pomyślałam, cholera, raz kozie śmierć, a co, jak się wyczerpią miejsca, zanim się zdecyduję? W końcu to duża impreza. Czasu od groma i trochę do startu. Są plany na 9-miesięczne przygotowanie do maratonu dla totalnie początkujących, to ja z półmaratonem w maju nie mam szans??? Co, ja nie zrobie, ja??? (Potrzymajcie mi piwo... :) No i wzięłam i się zapisałam, wpłaciłam od razu opłatę i nie powiedziałam prawie nikomu o tym, bo się bałam usłyszeć, że chyba mnie poj***, aby zapisywać się na maraton, przed pierwszym startem w półmaratonie. No ale się zapisałam.

Po drodze pobiegłam jeszcze w Eco Run na 15 km (1 kwietnia 2012), a potem nagle zrobił się maj, a ja odbierałam pakiet startowy.

To było dla mnie wielkie święto. Czułam sie przygotowana, a udział w biegu traktowałam jako nagrodę zwieńczającą cały 4-miesięczny wysiłek. Wszystko to brzmi bardzo patetycznie, ale tak rzeczywiście było. Dzień okazał sie bardzo upalny i słoneczny. Jednak nie miało to dla mnie znaczenia, nawadniałam się dużo i najważniejsze było to, aby dobiec do mety, obojętnie w jakim czasie. Dobiegłam, dostałam medal, a potem długo długo lansowałam sie zdjeciami na fejsie.

Po tym półmaratonie ciężko było mi się zebrać do czegokolwiek. Maj obfitował w wielkie dziury treningowe i sama zaczęłam już myśleć, że przeginam pałę. Na szczęście zapisywanie się na różne starty motywuje, aby odpowiednio wcześniej wziąć się w garść i pójść pobiegać. Od tamtego czasu zrobiłam jeszcze 4 półmaratony (Księżycowy w Rybniku, Ełk (stałam na pudle!!! 2-gie miejsce w kategorii wiekowej, to był totalny szok), Tychy i Bytom), bieg na 15 km w Jaworznie i 2 razy półmaraton w ramach Biegu Dzika.

Plan treningowy do Maratonu spreparowałam sobie sama na podstawie planu, który realizowałam do połówki (stąd wzięłam interwały, podbiegi) oraz na podstawie planu ze strony Maratonu Warszawskiego (tu trzymałam się długich wekendowych wybiegań, w tym 1x30 km i 1x35 km). Do tego włączyłam pracę nad tempem, czyli przeważnie szlifowałam 10 km, zeby zejść jak najniżej.

No, a potem był już Maraton. Ale o tym w kolejnym poście.

2 komentarze: